Caminia pożegnała nas hotelowym śniadaniem w angielskim stylu – smażonym bekonem, jajecznicą i parówkami. Myślę, że to ze względu na dużą wycieczkę, składającą się z angielskich turystów. Z kolei awaria wody w całym hotelu zmusiła mnie do wypicia niezbyt dobrej kawy, serwowanej w termosie, zamiast pysznego cappuccino .
Paweł wpisał w nawigację kalabryjskie miasto Capo Vaticano. Wystarczyło przejechać z podeszwy na zewnętrzną stronę stopy włoskiej. Nieco ponad 100 kilometrów do pokonania, phi.
Wyruszyliśmy w drogę naszą siedmiometrową krową. Szybko dojechaliśmy do nitki E90, która ciągnie się wzdłuż wybrzeża, fundując piękne widoki. Potem nawigacja skierowała nas na SS182, SP128, a w końcu na SP149 w stronę Satriano, co spowodowało, że wbiłam palce w fotel. W skrócie – droga była ciasna, stroma i wyboista, a panorama za oknem zadziwiająca. Przez Satriano dosłownie przeciskaliśmy się czekając na moment, kiedy utkniemy w ciasnej uliczce skręcając pod kątem 90 stopni albo zostaniemy przyblokowani przez zaparkowane auta. Tu nie było nam do śmiechu. Kiedy wydawało się, że już wyjechaliśmy na szeroką drogę, znienacka wyrastały domy po obydwu stronach ulicy, zacieśniając ją do granic możliwości.
Kiedy dosłownie przebrnęliśmy przez Satriano zapomniane przez świat, i liczne zakręty typowe dla Kalabrii, otworzyło się przed nami miasto Cardinale. W miejscowym barze wypiliśmy mocną i dobrą kawę. I w środku i na zewnątrz siedziało mnóstwo starszych i młodszych osób, mężczyzn oczywiście. Miasto niepasujące do tego co widzieliśmy jak dotąd, takie nowoczesne i eleganckie, a że to Kalabria zdradzały tylko swobodnie biegające psy, według własnego widzimisię.
I znowu wskoczyliśmy na nitkę SS182, SP9 i…tak dalej. Wbijałam palce w fotel wielokrotnie, widząc jak wysoko jesteśmy i jak od przepaści dzielą nas tylko krzaki albo zardzewiałe barierki wysokości 50 cm. Nasze wielkie auto wprawiało w zdziwienie tubylców i budziło ciekawość. No cóż, patrząc z perspektywy czasu, tylko szaleńcy jeżdżą lokalnymi drogami takimi wielkimi maszynami. Na nasze szczęście deszcz padał przynajmniej dzień wcześniej i tylko co jakiś czas natykaliśmy się na resztę ziemi wypłukanej ze wzgórza albo kamienie, które odpadły ze skalnej ściany. Drogi zaniedbane i jakby czekające aż je pochłonie natura, w porze deszczu pewnie wcale nieprzejezdne, bo woda spływająca z gór tworzy rzeki odcinając drogę przejazdu.
Kiedy zobaczyłam na mapie jak krętymi nitkami przedzieraliśmy się, by dotrzeć do celu, jestem pełna podziwu dla Pawła. Wierzcie mi, to nie lada wyczyn tak wielkim autem przejechać tak zapomniane drogi.
W końcu dobrnęliśmy do miejscowości Pizzo i naszym oczom ukazało się błękitne Morze Tyrreńskie.
Rozglądaliśmy się za miejscem na kilkudniowy wypoczynek. W pobliżu Capo Vaticano dojazd do dwóch kempingów wymagał ostrego zjazdu w dół, z cofaniem włącznie, by zmieścić się w zakręcie. Nie było mowy o pieszych wycieczkach. No chyba, że z czekanami.
Miny nam zrzedły, byliśmy już zmęczeni po podróży pełnej wrażeń. Ostatnie podejście okazało się celnym strzałem. Stromą, ale praktycznie prostą drogą zjechaliśmy na kemping „La scogliera” w miejscowości Ricardi, nieco ponad kilometr od Capo Vaticano.
Dobrego dnia-)