Kolejna noc była równie nieprzespana jak poprzednia. Skala możliwości morza w kwestii wydawania ogłuszających dźwięków wzrosła. Musieliśmy mówić bardzo głośno, by się w ogóle usłyszeć. Wczesnym rankiem wychyliłam głowę z naszego domku, by zrobić zdjęcie poglądowe.
Portal pogodowy nie omylił się strasząc załamaniem pogody, która pokrzyżowała nam plany dotyczące Kalabrii. Tym bardziej, że do dyspozycji mieliśmy tylko motocykl. Według prognozy słońce miało zajrzeć między godziną dziesiątą a trzynastą więc zdecydowaliśmy, że jeżeli to również się potwierdzi, wykorzystamy ten czas na spakowanie rzeczy. Jeszcze kilkukrotnie w ciągu poranka Paweł zerkał na obrazki pogodowe, ale czarne kółka zamiast żółtych słońc skutecznie pozbawiały nas nadziei na niespodziewaną poprawę pogody.
Aby nasz dom wyschnął, słońce było niezbędne. Nocna ulewa wypłukała błoto, które osiadło na materiale i przy próbie wytarcia rozmazywało się tworząc brunatne plamy. Czekaliśmy z utęsknieniem, aż ciepłe promienie przedrą się przez zachmurzone niebo.
Wzięłam parasol i ruszyłam do łazienki. Powolnym krokiem brnęłam przez kałuże w strugach deszczu walcząc z mocnym wiatrem, który próbował złamać parasolkę. Również w łazience musiałam mieć ją nad głową, bo przez dach (cienką powłokę zielonego materiału), którego rolą była osłona przed prażącym słońcem, swobodnie przepływał deszcz.
Spacer w deszczu i kałużach zaowocował kichaniem i gęsią skórką. W torbie wyszukałam sweter, długie spodnie i skarpetki. Był to zestaw na motocykl, a teraz ratował mnie przed przeziębieniem. Zjedliśmy śniadanie, otworzyliśmy internetową mapę i wzięliśmy się za obmyślanie planu podróży, w końcu zostało nam kilka dni do dyspozycji. Od Kalabrii po Sycylię na południu i Rzym na północy miało być deszczowo i burzowo, więc możliwości nieco się zawęziły. Plan zakładał, że wyruszymy do Toskanii w stronę domu, a zatrzymamy się na kempingu w miejscowości Punta Ala, niedaleko Grosseto.
Wiatr przepędził grafitowe chmurzyska, słonce wyjrzało zza gór więc zaczęliśmy pakowanie. Było nam strasznie żal, bo chcieliśmy jeszcze pojeździć po okolicy, a przede wszystkim wybrać się promem na wyspy Eolskie. Wkładając rzeczy do pudełka zaglądałam co chwilę na Stromboli i na dymek, jaki wypuszcza. Tak mało brakło, by móc z bliska przyjrzeć się wulkanicznej wyspie. Trzymam się myśli, że odkładam to po prostu na później.
Kiedy już słońce się pojawiło, to tak przygrzało, że popędziłam przebrać się do stroju kąpielowego. Promienie słońca na zmarzniętej skórze, wspaniałe uczucie.
Zbliżała się godzina trzynasta, kiedy Paweł odebrał ode mnie ostatnią rzecz i zatrzasnął drzwi auta. Uff, poszło sprawnie. W biurze mieliśmy do uregulowania rachunek za pobyt, co okazało się niemożliwe, bo była pora sjesty. Mieliśmy ponad godzinę czasu więc poszliśmy do restauracji na obiad. Gufi przywitał nas jak najlepszych przyjaciół, wskazał stolik i zaproponował menu. Tym razem zjedliśmy przy butelce wody i to dwulitrowej, bo małych butelek zabrakło. Gufi zapraszał na kemping odradzając przyjazd w lipcu i sierpniu, kiedy skupisko ludzi sięga zenitu. My to już wiemy.
Zgodnie z zapowiedzią internetowej pogodynki niebo znowu zasnuło się chmurami a wiatr wzmógł na sile. Na moich rękach wyskoczyła niedawno pożegnana gęsia skórka. Śmialiśmy się, że może i dobrze, bo w deszczu nie będzie żal odjeżdżać.
Rachunek za kemping po sezonie wyszedł naprawdę bardzo korzystnie. Dostaliśmy kolejne zaproszenie na przyjazd, tym bardziej że „La Scogliera” czynna jest przez cały rok. Póki co, ruszyliśmy w stronę Punta Ala pokonując prawie dziewięćset kilometrów.
Dobrego dnia-)